Wszystko zaczęło się w październiku 2016 roku. Wyczułem pod palcami jakieś guzki na szyi. Były to powiększone węzły chłonne. Od razu powiedziałem o tym swojej rodzinie. Oczywiście niczym się nie przejąłem, jak to u mnie w naturze bywa. Mama również była spokojna i mówiła, że zniknie. Natomiast dziewczyna kazała mi iść do lekarza, żeby to sprawdzić. Ja jak to ja olałem sprawę, bo nie chciało mi się tracić czasu na siedzenie w kolejce do rodzinnego. Sprawdziłem na wszelki wypadek w internecie parę stron, co to może być. Większość forów pisała o zwykłym przeziębieniu. Powinno przejść po tygodniu lub dwóch. Właśnie w tym okresie byłem przeziębiony, zwykły katar. No to nic, powinno przejść samo. Mama opowiada, że tu ciocia, tam znajoma miała powiększone węzły i przeszły same. Na uczelni kumpel mówi, że dostał zastrzyk i znikły. Spoko. Minęło tak pół miesiąca. Dziewczyna w końcu uparła się, że muszę iść do lekarza. Zresztą ciocia kazała jej mnie namówić. No dobra. 21 października poszedłem do rodzinnego, który był lekko zaniepokojony i zlecił badanie krwi, usg brzucha i rtg klatki piersiowej. Krew i rtg to kwestia 2 dni, lecz usg na NFZ to kwestia półtora tygodnia, czy więcej. No i wracam z wynikami po dość długim czasie, a tu wszystko w porządku. Teraz szukamy rozwiązania ze skierowaniem do Centrum Onkologii. Robi się poważnie, lecz jestem dalej spokojny. Okazało się, że na wizytę trzeba czekać do stycznia. Pfff… żałosne, zapomnę o tych węzłach to tego czasu. Dobra, szukam innego wyjścia. Aha! Codziennie rano, lecimy! A jednak w szpitalu dowiaduję się, że już doktora nie ma. Jest piątek, trzeba czekać do poniedziałku. Moja choroba była tak agresywna, że parę dni robiło różnicę, ale jeszcze o niej nie wiedziałem. Ok! pierwsze skierowanie na biopsję w trybie pilnym. Był już 30 listopada i nie wiem co działo się tyle czasu. Pierwszy raz usłyszałem prawdopodobieństwo chłoniaka, raka jąder lub toksoplazmozy. Ja nadal spokojny. Nowotwór? Ja? Niemożliwe. W międzyczasie szukaliśmy rodziną informacji w internecie. Znaleźliśmy chorobę kociego pazura, bo mamy w domu 3 koty. Masakra! Wyniki po ponad 2 tygodniach! Jeszcze raz MASAKRA! Nie dosyć, że nic te badanie nie wykluczyło, ani nie potwierdziło niczego. Drugie skierowanie na toksoplazmozę. Kolejny szpital, żeby to zrobić, niestety lekarza nie ma do 22 grudnia… Brak słów normalnie. Nie pamiętam dlaczego tyle czekałem, ale tak było. Wynik ujemny, wykluczyliśmy kolejną chorobę. No to lecimy po wszystko albo nic. Trzeba pobrać wycinek węzła, tzw. badanie histopatologiczne. Szykowanie się do szpitala na 3 stycznia już 2017 roku. Święta i sylwester w lekkim niepokoju z rodziną i bliskimi. Jeszcze nie wiedziałem, że nowy rok będzie prawdopodobnie najcięższym w moim życiu. Pierwszy raz od ponad 10 lat, kiedy to złamałem nadgarstek, trafiam do szpitala na dłużej, niż dzień. Pierwsi kumple ze szpitala, jeden jakaś torbiel na szyi, drugi tłuszczak na plecach, trzeci niegojąca się rana na nodze chorujący na szpiczaka. Pierwszy odmówiony różaniec od dawna. Zabieg się udał. Na wyniki miałem czekać około 10 dni. Pani pielęgniarka rzuciła takie luźne słowa, że z wynikiem pewnie pójdziesz na oddział hematologii i będzie ok. W ogóle jej nie zrozumiałem. Skonsultowałem to z rodzicami i doszliśmy do wniosku, że chodziło jej o chemioterapię. Pierwszy raz się przeraziłem. Równocześnie byłem zdziwiony, jak ona może być taka pewna. To na pewno nie to. Nie chłoniak.